„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, zamykając ostatecznie ukochaną przez widzów sagę, może znacznie podnieść ten wynik. I chociaż pierwsze miejsce okupowane jest – i raczej pozostanie – przez uniwersum Marvela (ponad 22 miliardy dolarów zarobku), finał najsłynniejszej space-opery w historii kinematografii na pewno
MEDIA Recenzja Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… Podsumowanie Ponad cztery dekady po premierze pierwszego filmu z uniwersum Gwiezdnych Wojen do kin wkroczył epizod IX. Film „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” stanowi finał sagi rodu Skywalkerów. Kto odniósł ostateczne zwycięstwo – dobry, czy zło Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie - Ostatnia zawartość Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie – recenzja Ponad cztery dekady po premierze pierwszego filmu z uniwersum Gwiezdnych Wojen do kin wkroczył epizod IX. Film „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” stanowi finał sagi rodu Skywalkerów. Kto odniósł ostateczne zwycięstwo – dobry, czy zło

Gwiezdne Wojny: Część 9 – Skywalker. Odrodzenie / Star Wars: Episode IX – The Rise of Skywalker [2019 PLDUB] Little Man 31 grudnia 2020 89 Komentarzy 77,205 Wyświetleń

Niech Moc będzie z wami. Już za 3 dni powrócicie do najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Wtedy to Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie pojawi się na półkach sklepowych w formie wydań Blu-ray i DVD. Dziewiąta i finałowa część sagi Skywalkerów łączy losy znanych z poprzednich epizodów bohaterów: Luke’a Skywalkera, Generał Leię Organę, Chewbaccę, C-3PO, R2-D2, Imperatora Palpatine’a oraz Lando Carlissiana z postaciami znanymi z nowych odsłon „Gwiezdnych wojen”, takimi jak Rey, Finn, Poe, BB-8, Maz, Rose, Generał Hux i Kylo Ren. Pojawiają się także nowe twarze: Jannah - nowy sojusznik Ruchu Oporu, generał Pryde z Najwyższego Porządku oraz przemytnik Zorii Bliss. W bonusowych materiałach dostępnych na wydaniu Blu-ray™ znajduje się pełnometrażowy dokument o procesie tworzenia filmu, ujawniający kulisy pracy aktorów i ekipy filmowej. Dostępny będzie również materiał zgłębiający sceny rozgrywające się na planecie Pasaana – między innymi scenę pościgu, statek, na którym Rey odkrywa rodzinne sekrety oraz nowego droida D-O. Fani serii posiadający wydanie Blu-ray™ będą mogli również posłuchać opowieści Wawricka Davisa – ponownie odtwarzającego postać Ewoka Wicketa, a także zespołu zajmującego się projektowaniem stworzeń, który ma na swoim koncie aż 584 roboty i potwory stworzone dla filmu. Dodatkowe materiały w wydaniach Blu-ray Dziedzictwo Skywalkerów Pasaana: pościg śmigaczy Obcy na pustyni D-O: klucz do przeszłości Warwick i syn Tworzenie stworzeń Zaprosicie rodzinę Skywalkerów do domu?
Gwiezdne wojny Część IX - Skywalker Odrodzenie Oglądaj Online Cały film Kiedy George Lucas początkowo przedstawił plany 12 odcinków, a następnie zredukował je do dziewięciu, powiedział, że C-3PO i R2-D2 będą jedynymi postaciami, które pojawią się we wszystkich dziewięciu. Próbowałem napisać ten tekst bez spoilerów, ale po dwóch wizytach w kinie (musiałem się upewnić…) potrzebuję chwili terapii. Jest więc to tekst nafaszerowany spoilerami! A zatem, jeśli jesteś jeszcze przed seansem, to zalecam odłożenie lektury na później. :] ———————————————————— I oto po czterech boleśnie długich latach dotarliśmy do finału nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, czyli filmu, przed którym stało zdecydowanie większe wyzwanie niż przed pierwszą i drugą częścią „nowego kanonu” od Disneya. Tym razem twórcy musieli nie tylko przygotować „epickie” widowisko, rozwijające stworzone dekady temu przez Lucasa uniwersum, ale także sensownie i satysfakcjonująco zamknąć historię ilustrującą 67 lat z dziejów najsłynniejszej galaktyki świata kina. Tyle bowiem lat upłynęło między kryzysem wywołanym przez Federację Handlową i blokadę planety Naboo (Epizod I: Mroczne Widmo), czyli dyplomatyczną katastrofą zwieńczoną Wojnami Klonów i transformacją Republiki w Imperium Galaktyczne, a bitwą o Exogol z Rise of Skywalker. Zmierzenie się popkulturowym fenomenem takiego formatu musiało być nielichym obciążeniem dla zespołu tworzącego finałową trylogię i, przynajmniej w moim przekonaniu, mogło się to zakończyć na dwa sposoby. Albo filmem równie epokowym jak Avengers: Infinity War, albo fabularnym potworkiem w postaci źle odgrzanego kotleta w panierce z Mocy. Sprawy na pewno nie ułatwiała konieczność zostawienia Disneyowi uchylonej furtki do stworzenia kolejnych gwiezdno-wojennych historii. I ciężar tej presji, niestety, można odczuć w niemal każdej scenie Rise of Skywalker. Powiem nawet więcej – parafrazując spiczastouchego klasyka: „wielki strach w tym filmie wyczuwam”. Strach przed disnejowskimi producentami, oczekującymi dochodu z niemałej inwestycji; strach przed psycho-fanami franczyzy, wymagającymi szacunku dla starego kanonu; oraz strach przed „zwykłymi” widzami, dla których wizyta w kinie będzie tylko pretekstem do zakosztowania efekciarskiej rozrywki. I by dogodzić tym wszystkim grupom, Abrams starał się znaleźć nie tylko złoty, ale i bezpieczny środek na zamknięcie tej międzypokoleniowej historii – i to środek, który nie tylko zapewni finałowi sagi o rodzie Skywalkerów odpowiednio duży ładunek emocjonalny, ale uwzględni także motywy i postacie z poprzednich trylogii, przyciągając do kin „starych” fanów serii. I, niestety, bez jakiejkolwiek satysfakcji muszę stwierdzić, że Abrams poległ na całej linii, a podjęte przez niego decyzje fabularne w największym stopniu mają prawo wkurzyć tych fanów serii, którzy nie tylko zapamiętali fabułę dwóch ostatnich filmów, ale mają również alergię na tzw. lazy writing. A fabuła Rise of Skywalker, niestety, głównie rozwija się dzięki nienaturalnie wręcz szczęśliwym zwrotom akcji, licznym „cudownym” przedmiotom dającym bohaterom dostęp do potrzebnych informacji oraz kolejnym ekspozycjom, czyli wszystkim głównym grzechom „leniwego scenopisarstwa”. Myślę, że niejeden wykładowca szkoły filmowej dorzuci skrypt Rise of Skywalker do zbioru przykładów „jak nie należy konstruować fabuły w filmie”. I chociaż RoS nie zawodzi pod względem aktorskim, zachwyca efektami specjalnymi, scenografią obcych planet oraz świetnymi pojedynkami na miecze świetlne, to „widz zaangażowany” ma prawo momentami poczuć, że traktuje się go jak idiotę, który przyjmie na klatę każdy kolejny fabularny absurd przygotowany przez Abramsa. A, do ciężkiej/jasnej, mówimy o człowieku, który w genialnym stylu przywrócił na duży ekran Star Treka i wyreżyserowane przez niego dwie pierwsze części nowego cyklu o Gwiezdnej Wędrówce to dla mnie jedne z najlepszych filmów s/f ostatnich lat. I dopiero mizerny Star Trek: W nieznane (2016) od Justina Lina (Szybcy i wściekli 4/5/6 i niebawem 9 – to chyba mówi wszystko) pokazał, że bez „abramsowego” pierwiastka nawet sprawdzona franczyza może okazać się kapiszonem. I, między innymi z tych powodów właśnie, Abrams został zmuszony do dokończenia Gwiezdnych Wojen nowej generacji. Najwyraźniej praca pod przymusem mu nie służy… W Sieci nie brakuje już szczegółowych analiz wszystkich elementów, jakie zawiodły w Rise of Skywalker, jednak by nie popełnić tekstu o objętości pracy magisterskiej, skupię się na najważniejszych grzechach Epizodu IX, które w największym stopniu rozczarowały „starego nerda”, wciąż pasjonującego się fikcyjnym światem z kosmicznymi czarodziejami walczącymi na świetlówki. Rian Johnson musiał odejść? Reżyser i scenarzysta Ostatniego Jedi wywołał swym dziełem sporo skrajnych emocji, ale teraz, patrząc na ten film z perspektywy RoS, okazuje się, że koncepcja Riana Johnsona na rozwój sagi była znacznie ciekawsza i sensowniejsza od pomysłów Abramsa. Jasne, można się czepiać absurdalności otwierającej film bitwy między siłami Ruchu Oporu i Pierwszego Porządku (nalot dywanowy w warunkach zerowej grawitacji może i nie miał za wiele sensu, ale przynajmniej wyglądał widowiskowo), można się czepiać „manewru Holdo”, można się czepiać finałowej bitwy na słonym jeziorze, ale w porównaniu do absurdów skrytych w RoS są to wręcz homeopatyczne detale. Zwłaszcza że Johnson nadał kilku kluczowym dla fabuły aspektom naprawdę odważny (znów – zwłaszcza w porównaniu), jak i ciekawy kierunek. Moc nareszcie skończyła z elitaryzmem i przestała być domeną „dobrze urodzonych”. Gdy okazało się, że Rey nie ma przodków o wielkim nazwisku, lecz jest dzieckiem z faweli, najpierw byłem nieco wstrząśnięty, następnie zachwycony. Tak – pomyślałem – oto potrzebne serii nowe otwarcie. Niech Rey będzie bohaterką bez zbędnego bagażu przodków. Ba, niech Jasna Strona Mocy wybierze ją na czempionkę właśnie z tego powodu – zwłaszcza, że antytezą Rey, przesiąkniętą traumami i ambicjami wyniesionymi z ponurej historii swego rodu, jest nikt inny, tylko ostatni Skywalker – Ben Solo. W Ostatnim Jedi dostaliśmy też najlepszą, moim zdaniem, scenę przedstawiającą naturę i filozofię Mocy. Lekcja, w której Luke pomaga Rey nawiązać pełen kontakt z Mocą, niemal dorównuje sławnej scenie z wiedźmińskiej sagi, w której Yennefer wprowadzała Ciri w podstawy magii. A najważniejsze w tej scenie słowa: „I to jest właśnie lekcja. Ta Moc nie należy do Jedi. Powiedzieć, że jeśli Jedi przepadną, to światło przepadnie także, jest czystą próżnością. Czy to rozumiesz?”, stają się fundamentem dla nowej wizji, która miała szansę pchnąć fabułę SW w zupełnie nowym kierunku. Kierunku, który także kreślił nam sam Kylo Ren, mówiąc: „Czas pozwolić przeszłości umrzeć. Jedi, Sith, Rebelianci, Imperium – niech giną”. I saga aż się prosiła, by odważnie pójść tym właśnie torem. Zakon Jedi i jego kodeks ponieśli dwukrotnie porażkę na przestrzeni wspomnianych 67 lat – najpierw tysiące rycerzy zostało rozproszonych i wymordowanych przez wyjątkowo szczwanego lorda Sithów, a próba reaktywacji tej idei przez samego Luke’a Skywalkera i jego nowych uczniów doprowadziła do kolejnej tragedii i powstania Kylo Rena. Niestety, Abrams z tych pomysłów wycofuje się nawet nie w sposób toporny, ale zwyczajnie „na chama”, podkreślając swoimi działaniami brak od początku ustalonej koncepcji na fabułę w nowej trylogii. Smutne jest także to, że w RoS Abrams odarł Najwyższego Przywódcę Snoke’a z jakiejkolwiek magii, a nawet godności. W Ostatnim Jedi znakomicie skrojono wątek zainicjowanego przez Snoke’a połączenia umysłów głównych bohaterów – Rey karmiła się wizją możliwości przeciągnięcia Bena Solo na Jasną Stronę, a Ben mógł oswajać się z piętnem potwora, jakim zdecydował się być. Wszystko po to, by wykorzystać prawość Rey przeciwko niej i dać Benowi możliwość zakończenia upadku w objęcia Mroku, skłaniając go do zamordowania dziewczyny. Gdy okazało się, że ambicje Kylo Rena sięgają jeszcze dalej i z jego perspektywy użyteczność Snoke’a właśnie się wyczerpała, niemal biłem brawo w kinie. Nagły i świetnie rozegrany zgon lidera Najwyższego Porządku był rewelacyjnym zwrotem fabularnym, dając nam jasno do zrozumienia, że wynik ostatecznego pojedynku między Mrokiem a Światłem będzie w rękach „młodzieży Mocy”. Niestety, Abrams w niemal wulgarny sposób „zaorał” te wątki, dając nam w zamian Imperatora Palpatine’a – nad nieudolnością tego manewru popastwię się jeszcze trochę poniżej. W dodatku Snoke został zredukowany do roli biologicznej wersji głośnika Amazon z Imperatorem po stronie mikrofonu, co kompletnie gryzie się z przedstawionym w RoS planem Imperatora na obsadzenie tronu Sithów Cesarzową Rey. A to już jest zwyczajne robienie z logiki kurtyzany, wymuszone histerycznym manewrem ściągnięcia na plan finału sagi „Starego Pająka” Palpatine’a. Ale Imperatora, to ty szanuj… Co by nie mówić o trylogii prequelowej, która strasznie kulała pod względem konstrukcji scenariusza i dialogów, a wszechobecne w niej CGI zestarzało się znacznie gorzej efektów specjalnych z klasycznej trylogii, to jej mocniejszą stroną było ukazanie stopniowego przejęcia władzy w galaktyce przez wyjątkowo ambitnego senatora planety Naboo. Sheev Palpatine aka Darth Sidious aka Imperator nie był bowiem arcyłotrem, który pięścią i giwerą zdobył władzę nad światem. Wręcz przeciwnie – zakamuflowany Lord Sithów przez dekady realizował swój wyrafinowany plan i grając na dwa fronty doprowadził do kryzysu polityczno-gospodarczego, którego wynikiem było rozproszenie i zaangażowanie Jedi (strażników pokoju!) w Wojny Klonów, zarzucenie im próby przejęcia władzy w galaktyce, ogłoszenie zdrajcami i obwołanie Palpatine’a pierwszym Imperatorem nowego Imperium Galaktycznego. A to wszystko w burzy oklasków demokratycznie wybranego Senatu. I chociaż Mroczne Widmo, Atak Klonów oraz Zemsta Sithów to filmy bardzo dalekie od ideału, to budowanemu tam wizerunkowi Imperatora bliżej było do galaktycznej wersji Franka Underwooda – intrygi, manipulacja i zdrada to jego chleb powszedni… Imperator z RoS to popłuczyny po tej zacnej idei. Imperator powraca, fakt, ale teraz jego potęga, zarówno militarna, jak i w Mocy, jest praktycznie nieograniczona – Palpatine jednym gestem wynosi spod powierzchni planety Exogol flotę składającą się z tysięcy Gwiezdnych Niszczycieli, z których każdy ma ok. 1,5 km długości i mieści w sobie wielotysięczną załogę. Dla porównania – Yoda wyzwalający z grzęzawiska na Dagobah jednego małego X-Winga musiał się nieco skoncentrować. Dla ledwie dychającego Imperatora telekineza na skalę globalną najwyraźniej nie jest większym problemem – więc jakim cudem Jedi i ich, w tym kontekście, kuglarskie sztuczki mogły być przeszkodą w przejęciu władzy? Burza Mocy, którą Imperator specyfikował całą flotę Ruchu Oporu? No litości! To jeszcze Gwiezdne Wojny, czy już jakieś odcinkowe anime? Tak bowiem wypada Imperator w nowej odsłonie – niczym jakiś super/hiper/ultra/mega/bad-guy z Dragon Ball, potrafiący jednym ciosem sprowadzić Son Gokū do parteru. I podobnie jak w tej japońskiej animacji, tu także nasza bohaterka musiała odnaleźć w sobie niedostępną wcześniej potęgę potrzebną do wyprowadzenia ostatecznego ciosu. Warto może wspomnieć, że w porzuconym przez Disneya starym kanonie także załapaliśmy się na powrót Imperatora – jednak w daleko lepszym stylu. Po zniszczeniu jego cielesnej formy, duch Palpatine’a umknął na Byss, planety skrytej w centrum galaktyki, i wniknął w sklonowane ciało. Było to jednak rozwiązanie niedoskonałe, gdyż klony dość szybko się degenerowały i umierały, wypaczane potęgą Ciemnej Strony Imperatora. By uniknąć ciągłych „przesiadek”, Palpatine szukał naczynia zdolnego do utrzymania jego zwichrowanej potęgi – wybór padł na nienarodzone jeszcze, trzecie dziecko Leii i Hana: Anakina Solo. Brzmi znajomo, czyż nie? A gdy do kompletu dorzucimy wspomnianą flotę Gwiezdnych Niszczycieli, potrafiących przy okazji eliminować całe planety (Aaa!!! Litości!!!) to do akcji wkracza kolejny, najgorszy chyba grzech RoS – lazy writing. The power of lazy writing! Nikt chyba nie zaprzeczy, że RoS, zwłaszcza na początku, pędzi z fabułą jak szalony, racząc widzów męczącym i teledyskowym montażem. Można wręcz odnieść wrażenie, że pierwotnie był to film trzygodzinny, który z trudem został przycięty do obecnej długości (2 godziny i 21 minut z napisami końcowymi). Tezę tę potwierdzają liczne drugo-, a nawet trzecioplanowe wątki, które zostały porzucone w trakcie seansu – do tej kwestii jeszcze powrócę. Ale najgorsze w RoS są skróty, którymi Abrams prowadzi bohaterów, by do filmu trafiło jak najwięcej lokacji, scen akcji i aby bez jakichkolwiek przestojów bohaterowie zmierzali do, głupszego ze sceny na scenę, celu. Liczba „magicznych przedmiotów” niezbędnych do zawiązania akcji przekracza tu jakiekolwiek granice zdrowego rozsądku. Mamy więc dwa kompasy Sithów, fikuśny sztylet z przepowiednią i najgłupszą wskazówką w historii głupich wskazówek, a także hiper-magiczny kluczo-medalion pozwalający na zadokowanie do dowolnego statku Najwyższego Prządku – sposób, w jaki ów „pierdolnik” wpleciono w fabułę trudno nazwać inaczej niż „scenopisarska żenada roku”. A przed samym finałem do tego grona dołącza jeszcze robocik D-O, w którym Poe i Finn odnajdują informacje potrzebne do zaplanowania ataku na Exogol. Aaa!!! No, litości!!! No i te wręcz niepoliczalne „cudownie szczęśliwe zwroty akcji”. Poszukiwany przez bohaterów statek, lata temu porzucony a pustyni, nie tylko spoczywa tam, gdzie miał, ale nawet… pozostaje w pełni sprawny. Co tam, że we wcześniejszych filmach wielokrotnie pokazywano nam, że niepilnowany sprzęt błyskawicznie zmienia właściciela lub zostaje rozmontowany przez złomiarzy (daleko nie sięgając pamięcią – Przebudzenie Mocy lub The Mandalorian S01 E02). W tym przypadku – zero problemów. Do tego niekończący się kolaż ekspozycji, w których bohaterowie łopatologicznie tłumaczą sobie i widzom kolejne wątki, by „siłowo” pchać fabułę do przodu. Jest ich tu naprawdę sporo, ale chyba najgorszy przykład to Maz Kanata objaśniająca R2D2, co właśnie planuje zrobić Leia. W tym momencie trochę umarłem wewnętrznie i już nigdy nie będę taki sam… Nie zapomnijmy także o „śmierci” Chewbacci, której dramatyzm został zwyczajnie sprostytuowany w kolejnej scenie. Kontrast między umiejętnym i absolutnie nieumiejętnym budowaniem napięcia, był tu wręcz bolesny. Najpierw dostajemy w oko świetną sceną z Rey zatrzymującą siłą woli startujący transportowiec, przy okazji pięknie pokazano, jak negatywne emocje mogą zwiększać potencjał Mocy, zachwycamy się pełnym napięcia „przeciąganiem liny” z Kylo Renem, i finalnie tracimy oddech widząc eksplozję i przeogromne poczucie winy u naszej bohaterki. A chwilę później – „Ha! Głupi widzu! Durna Rey! To był inny transportowiec!”. No, litości! 180 minut – to brzmi dumnie! Zarówno Avenges: Infinity War, jak i Endgame udowodniły, że „epickie” zwieńczenie filmowej sagi może trwać nawet trzy godziny. Powiem więcej – powinno tyle trwać. Dzięki temu bohaterów nie trzeba przepychać między kolejnymi lokacjami za pomocą idiotycznego upraszczania scenariusza, a wydarzenia rozgrywające się na ekranie mogą właściwie wybrzmieć i nabrać odpowiedniej wagi. Tym bardziej więc nie rozumiem uporu Abramsa, by RoS zamknął się w 2 godzinach i 21 minutach projekcji. Te trzy dodatkowe kwadranse byłyby prawdziwym remedium na większość trapiących film problemów, przekładając się na znacznie przyjemniejsze w odbiorze tempo akcji. I może w takiej wersji Finn w końcu miałby szansę powiedzieć Rey, co mu leży na sercu – a tak ten wątek po prostu znika. Przez pierwsze dni fani mieli kilka własnych teorii – Finn chce jej wyznać miłość, chce się przyznać, że on także jest wrażliwy na Moc, lub, ta ubawiła mnie najbardziej, potrzebuje pomocy w wyznaniu Poe Dameronowi swoich uczuć. Finalne spekulacje rozwiał sam Abrams, przyznając w wywiadzie, że to o Moc właśnie się rozchodziło. Jeśli twórca, już po premierze swego dzieła, musi tłumaczyć widowni, „co poeta miał na myśli”, to najwyraźniej owo dzieło jest dalekie od ukończenia… Równie po macoszemu potraktowano powrót Lando Calrissiana, który przed cięciami na stole montażowymi miał w trakcie filmu poszukiwać porwanej lata temu przez Najwyższy Porządek córki. I w tym momencie dziwacznie „bezkontekstowa” scena rozmowy pomiędzy nim a ciemnoskórą eks-szturmowczynią Jannah nabrałaby sensu – obecnie można wręcz pomyśleć, że emerytowany wagabunda smali do niej cholewki. Niespecjalnie udała się także ambitna próba wykorzystania archiwalnych materiałów z udziałem nieodżałowanej Carrie Fisher, która zmarła przed rozpoczęciem zdjęć do RoS. Szanuję decyzję twórców, pragnących uniknąć „sztukowania” filmu scenami przywracającymi Leię do życia za pomocą CGI, ale w niemal każdej rozmowie z księżniczką wyraźnie czuć, że dialogi zostały napisane wokół kwestii wypowiadanych przez Carrie Fisher i efekt końcowy jest strasznie nienaturalny. Nie o takie Gwiezdne Wojny nic nie zrobiłem… Powiedzieć, że Rise of Skywalker okazał się dla mnie rozczarowaniem roku to mało. Zwłaszcza, że w moim przekonaniu, nic nie zapowiadało tej katastrofy i dwie pierwsze części finałowej trylogii oglądałem z mniej lub bardziej zapartym tchem – a nie z poczuciem zażenowania. I tak, zgadzam się z opinią, że Przebudzenie Mocy było tak naprawdę kopią Nowej Nadziei. Ale choć była to kopia, w dodatku skrojona pod widza nowej generacji, to czuć w niej było szacunek względem materiału źródłowego. Nie ze wszystkimi decyzjami scenarzystów się zgadzałem, odnotowywałem niewybaczalną nieznajomość zasad skoków nadprzestrzennych (btw – już widzę, jak Poe i „lightspeed skipping” Sokołem Millenium podniosły ciśnienie szanującym fizykę GW psycho-fanom), ale w kinie bawiłem się przednio. Ostatni Jedi też nie był filmem idealnym, ale czuć w nim było serce i odwagę Johnsona, szukającego nowej drogi dla starej idei. Jak bardzo słusznie zauważył Przemek w swoim podsumowaniu RoS, w porzuconym przez Disneya starym kanonie, twórcy książek, komiksów i gier, bez względu na to, jak udany był efekt ich działań, traktowali uniwersum GW jak zbiór obowiązujących ich wszystkich zasad. A w przypadku RoS efekt końcowy bliższy jest do bardzo nieudolnej twórczości z gatunku fan-fiction. I w dodatku, autorem tego potworka jest grafoman, niezbyt dobrze orientujący się w „zatwierdzonej mitologii GW”. A to już jest zwyczajnie niewybaczalne. Ktoś powie: „Dajcie sobie siana, nerdy. To tylko film – w dodatku hybryda fantasy i s/f”. Tak, wszystko się zgadza. Ale sukces tego uniwersum zbudowany został na pasji i, nie ukrywajmy, pieniądzach fanów, traktujących GW jako coś więcej niż filmy do „odhaczenia” w corocznym planie „blockbusterowych” premier. Dla nas był to wciąż ewoluujący wszechświat, który można było śledzić na wiele sposobów – a dzięki rozwojowi technologii, nawet uczestniczyć w rozgrywających się w tym uniwersum dramatach. Nie ma bowiem co ukrywać, że to właśnie grom komputerowym w dużej mierze GW zawdzięczają swój renesans. To dzięki takim tytułom jak X-Wing, Tie Fighter, Dark Forces I i II, Jedi Outcast, Jedi Academy czy przywoływanemu przez nas wielokrotnie KOTOR-owi fani nareszcie mogli się rozkoszować Gwiezdnymi Wojnami z perspektywy znacznie bardziej wciągającej, niż bierne oglądanie jednej czy drugiej trylogii. Recenzowany przez nas niedawno Fallen Order to niby dzieło już współczesne, ale i tak przebijające swym klimatem i poważnym traktowaniem „źródła” nieszczęsnego Rise of Skywalker. I za te emocje, przygody i historie zawsze będziemy wdzięczni. Ale, cholera jasna, nie traktujcie nas filmami na kolanie pisanymi, bo się naprawdę ciężko pogniewamy. I najbardziej w tym wszystkim szkoda nowych bohaterów, których przyniosła nam finałowa trylogia. Naprawdę polubiłem Rey – dziewczynę znikąd, która się Mocy nie kłania. Naprawdę polubiłem Finna i jego przaśno-histeryczno-zaradny styl bycia – zwłaszcza, że ta postawa znakomicie sprawdzała się w praktyce. Poe śmiało może stać się zarówno udaną, jak i oryginalną w swej naturze mieszanką najlepszych cech Hana Solo i Wedge’a Antillessa. Cholera, nawet wyśmiewany podczas seansu Przebudzenia Mocy Kylo Ren nabrał w końcu rumieńców godnych prawdziwego „złodupca” w groźnej masce. Tylko po tym bolesnym kopniaku w piszczel, jakim okazał się seans RoS, nie wiem, czy nadal chcę się z wami kumplować. W tym momencie z nowego kanonu zdecydowanie milej wspominam przygody Ezry Bridgera, Kanana Jarrusa i Hery Syndulli – bo choć Gwiezdne Wojny: Rebelianci to „tylko kreskówka”, to jednak traktuje widzów znacznie poważniej niż nieszczęsny RoS. Ech, niech Moc będzie z Abramsem. Chyba jej bardzo potrzebuje…
Kompletnie bezspoilerowa recenzja najnowszego, kończącego sagę filmu od Disneya: Star Wars: The Rise of Skywalker.SzybkieRecenzje https://tiny.pl/g39lmFilm
Abrams, reżyser Epizodu IX „Gwiezdnych wojen” miał przed sobą zadanie niezwykle trudne. Swoim nowym filmem musiał zadowolić gromadę fanów zniechęconych i wściekłych po „Ostatnim Jedi” oraz wytwórnię czekającą na kolejny duży przychód, a przy tym jeszcze zadośćuczynić postaciom, których historia musiała zostać zamknięta w satysfakcjonujący w tym, że wspomniane oczekiwania tylko na papierze prowadziły do jednej wspólnej konkluzji: „The Rise of Skywalker” miało być dobrym filmem wieńczącym kilkudziesięcioletnią sagę rodu Skywalkerów. W rzeczywistości perspektywy fanów, szefów Disneya i samych twórców od samego początku były nastawione do siebie sprzecznie. Rian Johnson w „Ostatnim Jedi” postanowił pójść w całkowitej kontrze do dokonań poprzednika i oczekiwań fandomu. Wszyscy wiemy, jaki był tego efekt. A Abrams nigdy nie był reżyserem lubiącym ryzyko, wiec poszedł na najbardziej zgniły kompromis w historii „Star Wars”. W efekcie powstał film jak hollywoodzki potwór Frankensteina. „The Rise of Skywalker” niby powstał, ale życia w nim nie widać. Akcja finałowej części sagi rozpoczyna się w bliżej nieokreślonej przyszłości po Epizodzie VIII. Na scenę galaktycznego konfliktu powrócić Imperator Palpatine. Mroczny Lord Sith zapowiedział podbicie lub zniszczenie wszystkich stawiających opór światów. Na poszukiwanie Palpatine'a udał się mający swoje własne plany Kylo Ren. W tym czasie Poe, Finn, Chewbacca i C3-PO dowiadują się o obecności szpiega w szeregach Najwyższego Porządku, a Rey trenuje pod okiem generał Leii nie bawi się w „Skywalker. Odrodzenie” w żadne tajemnice i od razu w pierwszej montażowej sekwencji doprowadza do spotkania Rena z Darthem Sidiousem. Były władca Imperium zdradza, że od początku manipulował Benem Solo i wepchnął go w objęcia Ciemnej Strony Mocy. Wszystko po to, żeby teraz mógł z rozkazu swojego prawdziwego mistrza zabić Rey. Palpatine zdradza też Kylo pewną tajemnicę na temat bohaterki Ruchu powyższy plan brzmi wam jak pozbawiony większego sensu i wymyślony na poczekaniu, to oczywiście macie słuszność. Abrams na przestrzeni całego filmu nawet nie próbuje specjalnie ukrywać, że najważniejsze elementy fabuły „Skywalker. Odrodzenie” nie były pierwotnie planowane. Powrót Imperatora od samego początku był nastawiony na zdobycie sympatii fanów. Tego typu elementów jest zresztą w „The Rise of Skywalker” więcej, bo to film wypełniony po brzegi fan-service'em. Wbrew pozorom nie jest to największy problem „Skywalker. Odrodzenie”. Gorzej że pierwsza połowa cierpi na montażowe ADHD, a druga z powodu bycia kiepskim fanfikiem. Abrams spróbował zrobić w jednym filmie dwie różne trylogie „Gwiezdnych wojen”, obie w pewnej mierze alternatywne wobec tego, co Disney zrobił wcześniej. Jedna z nich to opowieść o groźbie powrotu Palpatine'a, szeptanych na Zewnętrznych Rubieżach plotkach o potężnej sile Sithów, która powróci w glorii chwały. W tej historii nowe pokolenie bohaterów powoli dochodziłoby do prawdy, a finalnie spotkało się z potęgą, z którą nawet postaci z oryginalnej trylogii nie mogłyby sprostać. Druga opowieść wtłoczona w Epizod IX, to nostalgiczny remake pierwszych filmów George'a Lucasa - alternatywny „Powrót Jedi” dla najmłodszych odbiorców. A przecież do tego wszystkiego dochodzą jeszcze wątki z poprzednich filmów i cała masa nawiązań, smaczków i mrugnięć takiego tonalnego i fabularnego potworka nie mogło wyjść nic dobrego. Przede wszystkim z braku czasu. „The Rise of Skywalker” w pierwszej godzinie pędzi w sposób niemiłosierny. Reżyser skacze z wątku na wątek, ciągle zmienia perspektywę i nie pozwala nawet na moment oddechu, żeby widz przypadkiem nie przypomniał sobie, że jest w kinie a nie wesołym miasteczku. Reżyser unika co prawda błędu swojego poprzednika i pozwala głównym bohaterom na wspólną historię, ale to zbyt mało i za i Rey mieli relację w „Przebudzeniu Mocy”, ale od tego czasu nie spędzili ze sobą na ekranie nawet minuty. Poe Dameron i eks-szturmowiec też spędzili w swoim towarzystwie trochę czasu w Epizodach VII i VII, ale razem zebrałoby się tego maksymalnie kwadrans czasu ekranowego. A mowa o początku finałowej części trylogii! Nie wspominając o tym, że trzeba ugłaskać wściekłych fanów i dać większe role Chewiemu i C3PO. W tym wszystkim brakuje emocji, sensu, chwili oddechu. A przecież to wciąż jest ta lepsza część filmu. Bohaterowie filmu polują na typowy filmowy MacGaffin, czyli mapę do systemu Exegol, gdzie ukrywa się Imperator. Ostatecznie znalezienie go nie ma nawet znaczenia, a ponieważ cała wyprawa jest pozbawiona stawki (scena ze „śmiercią” Chewiego jest tak fatalnie zmontowana, że studenci na filmówce oblewaliby za nią zaliczenie, zaś skasowanie pamięci C3PO od początku wygląda na tymczasowy ruch), więc zupełnie nie angażuje widza. Jeśli ten da się ponieść akcji, to może na chwilę zapomni, co się dzieje i będzie się dobrze bawił, ale to nadal mało jest jednak jeszcze gorzej. Abrams (podobnie jak wcześniej Rian Johnson) zignorował wszelkie niepasujące mu elementy poprzedniej części, a pozostałe wykpił. Osobiście jestem zdecydowanym krytykiem Epizodu VII, ale z całym szacunkiem - nie tak robi się trylogię! Właściwie jedynym oryginalnym elementem opowieści stworzonej przez Johnsona, który ostał się w następnym epizodzie. okazało się mentalne połączenie Rey i Kylo. Wizja bohaterki jako córki nieznanej nikomu pary zostaje wyrzucona przez okno, bo Rey nagle staje się... wnuczką Imperatora Palpatine'a. Mówiąc bez ogródek, ten fabularny twist stoi na poziomie najgorszych fanowskich historyjek, jakie tylko można sobie wyobrazić. To porównywalna katastrofa do córki Voldemorta z „Harry Potter i Przeklęte dziecko”. Zwłaszcza że tak naprawdę nic z niego nie wynika. Imperator najpierw planuje przesłać na Rey swoje ducha, ale finalnie tego nie robi i próbuje zabić wnuczkę. Również na bohaterce ta informacja nie wywiera wielkiego wpływu. Luke Skywalker mówi jej, że Leia wiedziała o pochodzeniu Rey i cały smutek czy wątpliwości skąd Skywalkerowie o tym wiedzieli? Czy życie seksualne Palpatine'a było powszechnie znaną w galaktyce wiedzą? I czemu mistrz Jedi, doskonale rozumiejący zagrożenia płynące z pozostawienia takiej dziewczyny samopas, nie próbował jej znaleźć i ochronić? A potem, jak ją już poznał, czemu odmawiał walki i chciał pozostać w odosobnieniu? Podobne pytania można stawiać jeszcze długo, ale nie ma to żadnego sensu. Fabuła „Skywalker. Odrodzenie” została sklecona na szybko z różnych elementów poprzednich filmów, nowych pomysłów i chęci przypodobania się widzom. To się nie mogło udać. A ponieważ brakowało jasnej wizji artystycznej, to oprócz fabuły wyraźnie ucierpiały też zdjęcia i muzyka. Trylogia Disneya nie zdołała wyprodukować ani jednego powszechnie uwielbianego hitu Johna Willmamsa. Oryginalne filmy i prequele biją w tym elemencie serię na głowę. Tak samo jak w kreowaniu mocny, czasem wręcz przesadzonych Grabiec w swojej recenzji napisał o smutnym końcu sagi „Star Wars”. W pełni rozumiem to nastawienie, ale tak naprawdę go nie podzielam. Trylogia Disneya to kompromitacja wytwórni robiącej filmy za setki milionów dolarów. Liczne błędy i problemy „Skywalker. Odrodzenie” (i dwóch poprzednich filmów) dałoby się łatwo rozwiązać na wczesnym etapie produkcji. Wystarczyło mieć jasną i klarowną historię i pomysł na opowieść. „The Rise Of Skywalker” tak naprawdę nie opowiada nawet żadnej historii. Jakie jest przesłanie tego filmu? Z czym widz zostanie? Odpowiedź na te pytania jest jasna - z niczym, bo na ten film nie było ani grama pomysłu. „Ostatni Jedi” i „Skywalker. Odrodenie” to nie tylko fatalne produkcje, ale też tragicznie słabe filmy „Star Wars”. Nie ma w nich żadnych elementów, które czyniły sagę George'a Lucasa czymś wyjątkowym. W Epizodzie VIII mamy do czynienia z w pełni świadomym działaniem, a w ostatnim filmie trylogii z nieudolnością wspartą brakiem bardzo trudnymi warunkami i niemożliwymi do pogodzenia oczekiwaniami. Efekt finalny jest wszakże taki sam. Obie te produkcje są pełne dziur fabularnych, głupich decyzji i estetycznego chaosu. W „Skywalker. Odrodzenie” tylko humor stoi na wyższym poziomie i faktycznie pasuje do wybranych momentów filmu. Ale to zdecydowanie za mało, żeby mówić o wyraźnej Abrams nie uratował więc „Gwiezdnych wojen” ani przed Rianem Johnsonem, ani Kathleen Kennedy, ani przed toksycznymi fanami, ani nawet samym sobą. Być może w świecie rządzonym przez pieniądz Myszki Miki nikt nie zdołałby tego osiągnąć. Choć tak po prawdzie, to chyba fani nie mają już wątpliwości, że George Lucas przy wszystkich jego wadach zrobiłby to lepiej. Dla porównania film Riana Johnsona "Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" osiągnął wynik 1,33 miliarda dolarów. Według analityków THR IX epizod nie pobije tego rekordu. Wstępne wyliczenia sugerują, że "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" finalnie zgromadzi od 1,2 do 1,25 miliarda dolarów. Reżyseria Abrams Scenariusz: Colin Trevorrow, Derek Connolly Gatunek: przygodowy/science-fiction Kraj produkcji: USA Rok produkcji: 2019 Obsada: Daisy Ridley, Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac, Billy Dee Williams, Joonas Suotamo, Keri Russell Lucasfilm i reżyser Abrams raz jeszcze łączą siły, aby zabrać widzów w spektakularną podróż do odległej galaktyki w filmie Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie. Saga rodziny Skywalkerów dobiega końca. Tego po prostu nie można przegapić! Czym zaskoczą w finale twórcy jednej z najbardziej kultowych serii w historii kina? Jaki będzie finał odwiecznej batalii pomiędzy jasną i ciemną stroną mocy? Minionki: Wejście Gru - dubbing Największa animowana seria w historii oraz światowy fenomen pop kultury „Minionki: Wejście Gru” powróci w lipcu 2022r. W kolejnej części jednej z najpopularniejszych... animowany/komedia/przygodowy Na chwilę, na zawsze Przebojowa idolka nastolatków oraz popularny niegdyś piosenkarz z mroczną tajemnicą. Ich spotkanie zmieni wszystko, a miłość poruszy do łez! Zdobywca Fryderyka, Paweł Domagała, w podwójnej... romans Thor: Miłość i grom - dubbing W filmie Marvel Studios "Thor: miłość i grom" Bóg Gromów (Chris Hemsworth) wyrusza na wyjątkową misję, by odnaleźć wewnętrzny spokój. Przyjemną emeryturę Thora przerywa jednak... fantasy/przygodowy Wieczór Kinomaniaka: Infinite Storm „Infinite Storm”, pierwszy amerykański film Małgorzaty Szumowskiej, to zapierająca dech w piersiach i mrożąca krew w żyłach wyprawa w jedno z najbardziej niebezpiecznych górskich... dramat/thriller Facebook Film DVD Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie [DVD] ⏩ - już od 22,38 zł recenzje i opinie, porównanie cen w 2 sklepach ⏩ Zobacz najlepsze Wojenne w kategorii Filmy DVD na Ceneo.pl O filmie: Saga Skywalkerów jest już kompletna. Każdy fan opowieści z odległej galaktyki może się już zapoznać z wszystkimi dziewięcioma epizodami. Jeśli jesteście ciekawi moich odczuć na świeżo, po seansie w kinie to zapraszam do mojej recenzji. Tutaj skupię się bardziej na tym co zmieniło się w moim postrzeganiu tego filmu prawie pół roku po premierze kinowej. Dalej uważam, że Epizod 9 nie jest zły. Jest zdecydowanie lepszy niż Ostatni Jedi, jednak poziom całej nowej trylogii nie jest najwyższych lotów. Niestety widać, że twórcy zasiedli do tego projektu bez odgórnej wizji, bez planu na całość. To o tyle dziwne, że przecież w przypadku MCU Disney potrafi kreślić daleko sięgające plany i tworzyć historie, które rozplanowane są na lata do przodu. Czegoś takiego zabrakło mi tutaj i niestety nowe Gwiezdne Wojny ogląda się bardziej jak zbiór scenek niż wielką historię. Nie jestem aż tak ultra konserwatywnym fanem by całość wyrzucić do kosza, ale chyba nawet patrząc przez najbardziej różowe okulary nie da się ukryć, że coś tutaj nie do końca zagrało. Tempo tego filmu galopuje wciąż do przodu i całość przypomina niestety jeden wielki fetch quest. Bohaterowie gnają od punktu A do punktu B zbierając przy okazji artefakt C. O ile tempo akcji nie przeszkadzało mi w kinie, tak przy drugim podejściu do filmu niektóre sceny wręcz nużyły. Przyznam się Wam szczerze, że wątek na Kijimi przewinąłem, bo nie miałem chęci obejrzeć tego ponownie. Ogólnie moje odczucia względem tego filmu nie zmieniły się znacząco, nie chcę się powtarzać więc jeszcze raz odsyłąm do moich wrażeń po seansie w kinie. Co przez ten czas się zmieniło to fakt, że dostrzegłem trochę więcej wad tego filmu. I bardziej zaczęło mnie drażnić to jak bardzo niespójne są te filmy między sobą. Wspomniany brak planu jest tu po prostu uderzający i w świecie Gwiezdnych Wojen przydałby się ktoś taki jak Kevin Feige, którzy trzymał by to wszystko razem. Dalej wrażenie robią efekty, walka Rey i Kylo Rena w czasie sztormu też wygląda super. Chemia między trójką głównych bohaterów jest i fajnie się ogląda ich wspólne sceny. Szkoda znowu, że musieliśmy czekać na to tyle lat, a to co dostaliśmy to garstka. Muzyka Wiliamsa też wciąż jest najwyższej klasy. Myślę, że każdy fan Gwiezdnych Wojen tak czy siak kupi ten film żeby mieć na półcę pełną sagę, nie ważne jaki ma stosunek do samego filmu. Materiały dodatkowe: Film dostępny jest na wydaniu dwu dyskowym. Wszystkie dodatki znajdziemy na drugim dysku. Patrząc na okładkę wydania można odnieść wrażenie, że jest tego mało, bo w końcu tylko 6 materiałów? Ale jak to często w życiu bywa nie warto oceniać ksiązki, a raczej filmu, po okładce. Do obejrzenia jest kilka dokumentów o powstawaniu filmu. Dowiemy się jak kręcono pościg śmigaczy oraz jak nakręcono sceny na pustyniach Jordanii. Widz nawet nie zdaje sobie sprawy ile wysiłku i problemów logistycznych może wiązać się z kręcenim scen właśnie na pustyni. Swój własny materiał otrzymał nowy droid występujący w filmie – D-O. Praktyczne efekty od zawsze były wyznacznikiem Gwiezdnych Wojen, dlatego też zobaczymy jak przygotowywano charakteryzację obcych ras i występujących w filmie stworzeń. Dość ciepły i wzruszający jest materiał o Warwicku Davisie, aktorze który wcielił się w jednego z Ewoków w Powrocie Jedi. Otworzyło to mu ścieżkę do całego Holywood, gdzie występował w wielu filmach. Jeśli gdzieś na ekranie mignęła wam niewielka postać, to jest duża szansa, że zagrał ją właśnie ten aktor. Powrócił on oczywiście w Odrodzeniu gdzie znowu ubrał się w strój Ewoka. Ale wisienką na torcie dysku z dodatkami jest materiał Dziedzictwo Skywlakerów. To olbrzymi film, trwający ponad 2 godziny, który opowiada o całym procesie tworzenia filmu jak i ogólnie o całej sadze. Dlatego na początku napisałem, że niech nie zwiedzie was ilość materiałów na płycie, w bo w tym przypadku zdecydowanie ilość nadrabiana jest jakością. Ten jeden dokument trwa prawie tyle samo co sam film. Dawno nie widziałem tak długiego i rozbudowanego materiału, który po prostu warto obejrzeć. Widać więc, że wydanie jest pełne ciekawych dodatków. Oczywiście wygłodniali fani chcieliby pewnie i drugie tyle, ale i tak nie można narzekać. Jest co oglądać. Warto dodać, że film wydany został także w limitowanym wydaniu w Steelbooku. Prezentuje się on bardzo ładnie i zdecydowanie warto sięgnąć po takie wydanie. Szkoda jedynie, że wydanie to nie zawiera też płyty z filmem w 3D, ale rozumiem – tych trzech fanów 3D w Polsce musi obejść się smakiem. Jednocześnie chciałbym skorzystać z okazji i zaapelować do dystrybutorów, żeby nie brali przykładu z twórców filmu i mieli jednak plan na to jak wyglądać będą te wydania w Steelbooku, bo serio nie wygląda to fajnie gdy mamy tego typu misz masz. Każdy film ma inny grzbiet i okładkę. Serio, przydałoby się więcej spójności. Informacje o wydaniu: Rok produkcji: 2019Kraj produkcji: USACzas trwania filmu: 142 wydania: 1Wersje językowe filmu: angielska, czeska, polski dubbingDźwięk wersji oryginalnej filmu: Dolby Digital angielskie, polskie, czeskieWersja dla niesłyszących: agielskaLicencja: film do sprzedaży detalicznej bez licencji do wypożyczaniaDodatki:Dziedzictwo Skywalkerów; Pasaana: pościg śmigaczy; Obcy na pustyni; D-O: klucz do przeszłości; Warwick i syn; Tworzenie stworzeń Wydanie Blu-Ray dostarczyło wydawnictwo Galapagos . 412 92 297 84 11 362 224 249

gwiezdne wojny skywalker odrodzenie ograniczenie wiekowe